16/05/2021

Wyjdź z domu, spal kalorie.

Szykowała się deszczowa niedziela, bo od rana padało i nie chciało za bardzo przestać.
A jednak popołudniu deszcz zniknął. Zatem heja do lasu!




Trzeba było dzisiaj na kilka minut spotkać się z panią prawnik. Na leśnym parkingu.
Ja tam nie wyszedłem, tylko czekałem aż tata porozmawia.
Później decyzja, dokąd dzisiaj jedziemy na spacer?
Wylądowaliśmy w Przyłęku, postawiliśmy samochód na drodze do miejscowości Łysaków.


Podoba mi się odwiedzanie nowych leśnych okolic.
Dodawanie wpisów z tych samych, oklepanych wsi niedaleko nie jest już satysfakcjonujące ani ciekawe.
Zapakowałem sobie do torboplecaka kurtkę i szedłem w samej bluzie.
Wzięliśmy także parasole, bo nigdy nie wiadomo, kiedy zacznie padać.


Jakoś tak... zielono.

Klimat w lesie był bardzo fajny. Drzewa zazielenione, jagody kwitnące i kruszyny pachnące.
Przed nami były trzy łanie, ale zaraz uciekły i nie zrobiłem fotki :(
Zaraz las się skończył i zaczęły się podmokłe tereny z olchami i szuwarami.
W jednym dole stała woda, a w niej leżały jakieś zdechłe warzywa.
Fetor mieszał się z przyjemnym zapachem kwiatów kruszyny.
Żeby sobie to wyobrazić, to śmierdziało jakby komuś psuły się zęby.



Zaraz lunie. Ojć!

Wraz z wodą rozpoczęły się wkurzające, natrętne komary i muchy.
Niebawem doszliśmy do łąk. Na jednej leżało zgniłe, zbelowane siano.




Złowrogie cumulusy (?) przewalały się po niebie, ale za nimi było przejaśnione.
Poszliśmy na powyższą łąkę zobaczyć, czy będzie za nią rzeka Pilica, ale był tylko jakiś rów z wodą.
Łąka była zalana i przypominała zupełnie teren, który penetrowaliśmy tydzień temu.
Nad wodą rosła jakaś fajna, kolorowa trawa.


Ładna trawka.

Zawróciliśmy stamtąd i dobrze, bo średnio lubię chodzić po czymś takim.
Maszerowaliśmy dalej w stronę Łysakowa.
Jakby tak określić ten obszar - woda, woda i jeszcze raz woda.



Niebo zasnuło się na granatowo i naprawdę istniało ryzyko opadów, lub co gorsze - burzy.
Burze jednak zapowiadali tylko we wschodniej Polsce, więc nie bałem się. I słusznie, bo nic nie było.



To będzie bardzo jabłkowy rok.


Domek drewniany między drzewami schowany.

Napotkaliśmy na obszar, na którym kiedyś prawdopodobnie był wybudowany dom.
Świadczyła o tym kwitnąca jabłonka, świerki, paprocie i regularnie posadzony drzewostan.
Tuż obok jakaś blaszana budka oraz drewniany domek ukryty między drzewami.
Chciałbym mieć taki.



Starorzecze Pilicy.

Zauważyłem jakiś samochód. W mojej głowie tradycyjnie pojawiło się kilka czarnych scenariuszy.
Agresywne typy pytające czego tu szukamy, wieśniaki co by się śmiali ze mnie albo psychopaci z karabinami.
Po dojściu bliżej zobaczyłem, że stoi jakaś altana z tabliczką ,,teren prywatny", a obok mały stawik.
Dojazd zagrodzony był łańcuchem. Nikogo nie było, również w samochodzie.


 

Poszliśmy sobie dalej przez ziemię wyrównaną i spulchnioną agregatem, by obejrzeć starorzecze Pilicy.
To oznaczało łażenie po pokrzywach i chaszczach, co mi się niezbyt podobało.
Krótko byliśmy i  wyszliśmy z powrotem na normalną drogę.



Idąc dalej napotkaliśmy pole zasiane kukurydzą, las ogrodzony od strony pola siatką z drutu.
W oddali widziałem znowu jakiś samochód. Nie szliśmy dalej i dobrze, bo nie chcę być widywany w gumofilcach.
Obejrzeliśmy sobie już główną rzekę.


Główny bieg Pilicy.


Chętnie poszedłbym dalej.


 

Szkoda, że nie poszliśmy dalej w kierunku Łysakowa, ale po pierwsze dobrze bo mnie nie zobaczyli w wieśniackich butach, a poza tym trochę jednak było późno.
Idąc z powrotem, inną drogą przez las minęliśmy trzy osoby z kijkami.
Jedna pani szła z dużym owczarkiem, który na szczęście był przyjazny.
Nawet mnie polizał po ręce. Takie psy to ja tam lubię :)

Wyszliśmy na drodze Przyłęk - Łysaków, spory kawałek od samochodu.
Zrobiliśmy 8074 kroki, spaliliśmy 318 kcal i przeszliśmy 4.8 km.

2 komentarze: